Foto : W. Kadmonowa
Foto : W. Kadmonowa
adam kadmon adam kadmon
593
BLOG

Witryna Poetów nr 32 . Autorska .

adam kadmon adam kadmon Kultura Obserwuj notkę 18

         Witaj. To jest 32 edycja. Autorska. Lato prawie w pełni, w polityce przymrozki i nikt nadal nie wie, gdzie popłynie kij dotąd mocno trzymany w rękach rządzących.  Polityka nie zna umiaru , nie potrafi określić swoich granic. POEZJA nie kłamie nawet wtedy , gdy koloryzuje , gdy popada w eufemizm lub w wytworny , pełen wielosmaku akademizm .

Jej granicami - warsztat i wena .  i Co tu kryć - talent . Jest sobą. Tworzy  TAKI specyficzny klimat , zupełnie inny , dotykający zachłannie

umysłu i serca...  

 

      Teraz idziemy na urlop : długi , bo do końca lipca br.

                         Przyjmij pozdrowienia i żyj nie krzywdząc żyjących innych.

                   Oni także nie są  z papieru.

            Wszystkiego dobrego .

 

                                                   *    *    *    *    *     *

 

     Nie bardzo wiadomo , kim jest prezentowany  AUTOR .

 Mieszka w Krakowie -  mówi  i zaprasza pod Wawel.  Ile ma lat , czym trudni   się w realu , czy mężczyzną jest zagubionym w przestrzeni publicznej , wyalienowanym  , raczej wycofanym  , czy dobrze radzącym sobie człowiekiem o pewnej siebie postawie , WSPANIALCEM ( powzięte od Lema - także Krakauera) , przemiłym ekstrawertykiem z rozległym zakresem empatii - ja nie wiem.  Ale pisze pięknie , wręcz porywająco. Cenię niezwykle wysoko jego talent i klimaty nie tylko TYCH wierszy.  Zatem zobacz , posmakuj ducha tej poezji , pamiętając o tym , że moderator Witryny nie wie kim jest lub bywa

 

                                                                   S  T  R  O  F

 

 

Gdy gwiazda



Gdy się gwiazda wyradza w płomyk gazu niebieski 
i spod zmarzliny tynku wydobywa freski 
nieodkryte dotąd – ty trwasz, z dymu świecy stworzona 
lub na odwrót: gdy sama tulisz go w ramionach, 
odnajdujesz w nim mnie, tak nierzeczywistego, że zdaję 
się przesuwać przez otwór na listy lub skrajem 
słów wędruję do ciebie, by strzec niby anioł 
lub anielski pies sprawy uznanej dawno za przegraną. 
Płomyk drga i ubywa życia. W kuchni książka 
wilgnie i sama w siebie powoli się wsącza. 
Spiker w nocnej audycji koniec świata obwieszcza,

północ cienką fastrygą mrok zaszywa w szelestach, 

które wchodząc przez uchylone okno wypełniają 
tę najbardziej człowieczą przestrzeń wzdłuż piekła i raju. 



Palce



Palce grabieją, co jest przyczyną paniki (lub grozy),
nieczułej na zamiejscowe znieczulenia. Sygnał boreliozy,
a może tylko przykład ciążenia zwykłego ku ziemskim
sprawunkom. Kto wie… Postawiwszy na romantyzm w ruletce,
co jak wiadomo od dawna – pomysłem jest kiepskim,
a tak zwany ogół w swej masie ruch ten waży lekce,
cierpimy. Czerń nocy jak zwykle nieco wyszlachetnia
profil widziany w lustrze, choć ginie straż przednia.

Dostatek mroku jak tama fale wzruszeń spiętrza,
które z wolna wnikają w kulistych lamp wnętrza,
pozwalając nazywać się niby psy lub koty
tytułami arii. Na kontynencie odległym
wiatr przetacza ziarno piasku – pusty dotyk,
który nie strzeże niczego, a przeciwnie – rzekłbym,
niweczy życia chęć tej czy tamtej rośliny o nazwie
nieprzetłumaczalnej – i nikt nie ma mu za złe.

O stanie zdrowia świata donoszą serwisy
bazujące od zawsze na tej samej kliszy.
Księżyc spłaszcza równinę – jeszcze bardziej ziemia
posłuszna jest dotknięciu. Bluszcz jak sznur pątników
nim skręci ku świątyni, idzie wzdłuż strumienia
i dopiero w ciemnych łodygach nurtu znika.
Świat otula się mrokiem niby czarną zawieją,
słowo w ustach marnieje i palce drętwieją.

Opuchlizna zejdzie, być może, grabienie ustanie
i będzie można spleść dłonie w modlitwie. Pytanie
o czas jak zwykle nie na miejscu – nie pogodzi
tych dwóch współrzędnych człowiek. Zakreślony
jest pewnie los: w nim głód, a w tym głodzie
sytość zakrzepłych tam co najmniej kilku niewiadomych.
Tylko kot w jednym z żywotów jak w dłoniach miejsce znajdzie
w tym lub innym stuleciu, na jasnej werandzie.



Burza



Jeszcze tam wybrzmiewa jasność cegieł pod fałdami granatu
i ostatnie ze słońc przewierca bose stopy w rzemieniach sandałów,
gdy nieśmiały i ślepy kwitnie właśnie akord
burzy i suchy płomień wędruje jak świetlisty pielgrzym pomału.

Burza podnosi ziemię i zostawia białą, by po chwili
zaczernić tło. A ono wchodzi w ołów wody. Ciężkie
są oddechy obłoków zwieszonych na nabrzmiałej szyi
konia jak kamienne wytarte uprzęże.

W studniach przegląda się spłoszony ryk. Skrzydeł trzepot
naprężony łańcuch podnosi, brzęcząc w wiadrze półpełnym.
I dojrzewa piorun w szarym koszu jabłoni nad rzeką,
i co niespełnione może już się spełnić.





Spisane kredą



Wiosna. I ostry zapach perfum, co nicuje nozdrza. 


Tyle tu kwitnień! Tam drzewo pyli jasnością słoneczną. 


Kochać, wspominać, żyć, a jeszcze można

 
przecież mieć zawsze w zapasie jakąś nadzieję na wieczność. 



Więc nie jest najgorzej. Liść otula podmuch, który właśnie 


zagubił się wśród zrudziałych niskich domów. W zawiłych 


zaułkach spisane twardą kredą miłość, nienawiść, przyjaźnie

 
trwają dłużej niż ludzie, co ponoć je przeżyli. 



Lśnią auta. Deszcz omył karoserię i felgi. Po prostu


wygrał ten, co na myjni zaoszczędził myto.


Wiosna wibruje w nozdrzach. Perfum zapach ostry


jak w sercu dla samego siebie cierpka litość.





Spowiedź



Musiałem zabić psa, mówił,
bo rzucił się na ptactwo.

Tyleśmy lat przeżyli,
dobry był i łagodny.

To stało się, gdy tamtej
nocy wytropił w trawie

wronę na wpół zamarzłą
i tknęło go szaleństwo.

Czułem jak na nas obu
nachodzi ciemna chmura,

jak z wnętrza się dobija
gorąc. Pewnie dlatego

stało się. Niepowstrzymany
jest ów ogień. Teraz

drży zimna cisza. Zasobne dawniej,
podupadło moje gospodarstwo.




Polski poeta przybywa do Lejdy

  Wawelowi

 

Poeta, polski poeta, przybywa
do Lejdy. Zastaje miasto, jakie
widywał w snach, to znaczy, jakie
nie istnieje. Pisywał przez całe lata
do Arciszewskiego, ale listy
pozostawały bez odpowiedzi. Nie może liczyć
na pomoc. Pewnie dlatego,
że ten którego znał, a przynajmniej
tak mu się wydawało, wybrał
religię wędrówki. Telefon milczy, skrzynka
mieści tylko grube katalogi domów
handlowych. Teraz i on został skazany
na wielokrotność siebie.

Lubi patrzyć z okna
na przechodzące orkiestry. Nie chcę cierpieć,
powtarza, ale
za każdym razie wybija gładką
szybę, za każdym razem
wykrwawia się. I za każdym
razem nie żałuje grzechów
swojej mowy. Jest twardym pokładem
swojego statku, porwanym na strzępy
żaglem. Jest galionem
rozcinającym świt. Polski poeta
dotyka dłońmi śladów stóp
Rembrandta. „Jeśli ty tu byłeś,
ja także tu jestem”. Na twarzy odciska się
włos pędzla wrosły w płótno:
gdyby jeszcze ktoś nie wierzył,
że obrazy żyją. Polski poeta
osiedla się w wodach zraszających
Lejdę, w jej kamieniach, kwiatach. W jej
pięknie. Spadkobiercy Klingera
grożą mu procesem, ale nikt
nie wie, gdzie zaadresować pozew. Nawet
tutejsi adwokaci są bezbronni, a wstydzą się
prosić o pomoc chłopaków
zastygłych przy astronomicznej lunecie.
Polski poeta pisze wiersz,
którym przepoławia
świat jak ciężki chleb. Okruchy
wpadają do wody, karmią łapczywe zielonkawe
ryby: świat przez chwilę
unosi się na powierzchni. Zanim zostanie
zjedzony. Pod niebem
Lejdy. Tuż przy tarczy słońca.



W tym miejscu



Nikogo więcej na jaśniejącej uliczce. 
Srebro dzwonu w powietrzu, dojrzewające niebo. 
Między cegłami muru nożyk cienia 
zaznacza linię szarości,
lecz list pozostaje zamknięty.
Słychać krzyki kąpiących się, wesołe poszczekiwanie psów. 
Tutaj, w tym miejscu, w tej chwili, kiedy
światło splątane jest jak tarnina.




Spostrzegawczy 



Tutaj dostrzeżesz coś, czego przedtem nie było, a jeżeli 
istniało, to mniej było sobą. Takie i podobne historie 
zdarzać ci się będą coraz częściej. W bieli 
morskiego kresu, ochry płaskowyżu męczysz oko, gdy tonie 
twój punkt widzenia. Gdybyśmy zwyciężać umieli, 
parę rzeczy byłoby łatwiejszych. Lecz mrugamy powieką, 
wchodząc w buty wrogów. Stosowna odległość 
dzieli nas od własnych serc, podobnie łokci i dłoni; za drucianą 
siatką kwitnie właśnie głóg, kryjąc ptasich zbiegów 
z klatki błękitu. Przeszłość, będąc na dobrą sprawę dokonaną, 
powtarza się znów i znów i rysuje gładką powierzchnię 
tego ceramicznego ładu. Ci, co się przed tym ustrzegą, zostaną 
nagrodzeni jak wawrzynem głogową gałązką lub czymś równie bezpiecznym, 
w czym zastyga się jak ciepły cień. Dostrzeżesz i tutaj 
przeoczony smutek. W ilościach niezbędnych 
gorycz, perlisty śmiech; świat przebyty na skróty 
zachwyca równie jak ten przemierzany okrężną drogą. 
To piękno, przygniecione blaskiem błyskawicy, 
podnosi się jak trawa spod mroku. Sam zobacz: 
dostrzegłeś więcej niż dawniej. Jakże byli liczni 
błądzący w tobie – na tafli płaskowyżu, na dnie zimnego morza. 

 

 

Oszczędny ślad

no więc siedzę w allenowskich welurowych portkach
no więc wciągam brzuch w siebie na przemian z zapachem
swojskiej macierzanki – nie tak zapewne w nowych jorkach
odgrywają te sztuki na czterdziestym piątym
piętrze gdy bardzo kontynentalnie wybrzmiewa waltornia
testując akustykę jednej z blaszanych świątyń

wizja tak spędzonego dnia w ospałość mnie wpędza
i traktat o samogonie do snu tuli krzyk bażanci
na pustym peronie samotny pociąg przekrawa tęcza
widzieć to jest szczęściem a przynajmniej czymś miłym
szara droga wyrabia się bitumicznie na zakrętach
i ludzie wciąż rosną za przyczyną mięśni i benzyny

drzewa odbijają się w ziemi i całkiem możliwe
że tam pod powierzchnią trwa lustrzane życie
to tylko my oceniamy pewne rzeczy jako zbyt fałszywe
żeby zdarzyć się mogły; biegnie ścieżką zając
śledzi go moje oko (luneta sztucera?) więc ja też tak żyłem
w napędzanej krwią oleistą ucieczce przez skryte rozstaje?

no więc czytam jeśli tylko sen nie daje mi się za bardzo we znaki
ale nawet wtedy widzę ich ciała pobrudzone drukarską farbą
ruchy ust zmęczonych język niewprawny i nijaki
zwija się w szorstką trąbkę by zagrać hymn na cześć przekleństwa
które jest wszystkim gdy wszystko już z grubsza podzielone ptaki
jeszcze krążą nad żelazną broną łza przekwita w pięściach

więc jak? – powrót i zaraz po nim nic pewnego odchodzenie w zgodzie
ze słońcem nawet cień czyni ze mnie miniaturę zastępcy
wodza z podrzędnego muzeum lub chudy wizerunek posłańca z wiadomością o pogodzie
sztruks słabo chroni przed chłodem ważna informacja zwłaszcza
gdy ten i ów planuje na nowo się narodzić
jak biały brzeg który dziś odsłonięty cięciem z ciekłej czerni wyrasta

dymi się surowizny zapach na kamieni stercie
chwast ściga się z bielą przytomne jaszczurki
starocerkiewne złoto i zieleń niosą na grzbiecie a jeszcze
to nie koniec wysiłku bo dzień się nie kończy wieczorem
i płaszczyźnie jest łatwiej wślizgnąć się tajemnym przejściem
do wczoraj lub do jutra pod wysuszoną korą

no więc zawijam nogawki by swobodnie stawiać w mroku
stopy bose których odcisk w twardym chłodzie odkłada
oszczędny ślad gdy wysycha sto metrów dalej strumień ciała pstrągów
zmieniają się w konary i grzywy drzew w pędzie
czerwone koszule migają na starej drodze wśród sągów
kiepski z duchów sojusznik co jednak trzeba mieć na względzie




Czyż nie idyllą były te lata?

Dużo zwykłości. Pewna lakoniczność
w otwarciu wszystkiego.
Czyż nie idyllą były te lata, kiedy
dopowiadało się słowa, jak w zabawie?
Teraz abażur w barwie górskiej wiosny
kołysze ciałem i zda się potwierdzać
to wszystko, na co brakowało siły.
Sucho i jasno. Upał. Płaszcz oddycha
ciężko. Za dzień, dwa, znów zabrzmią
odgłosy kroków. Znowu będzie
tak, choć mogę się mylić, jakby
nam wszystkim przywrócono mowę.




Na nowe domostwo

W nowym zamierzasz zamieszkać domostwie…
Na skraju miasta?
Bardzo dobry wybór.
Cicha uliczka, dźwiękochłonny asfalt
plus cała gama pozamiejskich wygód.
Zresztą o jakich tutaj mówić dźwiękach
prócz śpiewu ptaków i dźwięczeniu ciszy,
która mozolnie rok po roku wrasta
w ściany i okna. Wszystko w twoich rękach:
tojad, dziewięćsił, róże, tamaryszek.
Winu zaś pozwól z południowej strony
piąć się po deskach. Nie zbieraj owoców.
Niech się tym zajmą kosy i gawrony,
które sprawniejsze tu będą. Na zboczu
trawnik pozostaw całkiem niestrzyżony,
by móc popatrzeć, jak wzrastają wstęgi
traw. Nie zapomnij w jednym z wielu okien
światło zostawiać: zaoszczędzisz męki
oku, nie musząc oswajać go z mrokiem,
kiedy do domu wróciwszy, swą dłonią
klamkę rozpoznasz jak kartę znaczoną.
Na projektantów nie wydawaj wiele.
Każą odsłonić cegły lub żelbeton
wbić tuż przy stole. A tym większy przelew,
im ich wścieklejszym ulegniesz podnietom.
Obrazy powieś, strzegąc się abstrakcji:
zyskasz na czasie, nie musząc tłumaczyć
gościom złaknionym wiedzy po kolacji,
w której figurze tkwi właściwy haczyk.
Książki – rzecz dobra. Trzymaj je na ziemi,
bowiem na półkach gnuśnieją do szczętu.
Wiersze osobno. Powieści z imienin
niech wiodą żywot wśród reszty prezentów.
Księżycem nie gardź, zaciągając story.
Niechaj w retorcie czarnej sobie płonie:
podsycaj płomień kawałkami kory,
aż się przetopi na biały pierścionek.    

 

 





                                                 TU zaś na  



                                                  DESER

  wiersze mojej ( mam tę nadzieję ze wskazaniem na pewność )  Przyjaciółki                                                                 -           Ludmiły  Janusewicz.

Specjanie po raz wtóry złamano zasadę , aby nie publikować wierszy poetów mających się znakomicie , 

ze wskazaniem  - na lepiej.  Lecz od czego są zasady , Kochani   Czytacze ?  Czy nie tak ...

 

                                          LUDMIŁA  JANUSEWICZ - KOSZALIN

 

 

                                                             STUDNIA

 

 

Pamiętam stoicki spokój studni
pewnego dnia
przed laty
gdy
oczami opierając się o jej dno
pytałam o przyszłość

Cicha wyniosłość wody na dnie
z małym reliefem wyrzeźbionego przez 
trzmiela powietrza
i plusk rzuconego kamyka

Cisza i hałas studni wciąż trwa

 

 

                                                            CZAS

 


                                                 Czas przez swój upływ
                             wypierając z rzeczywistości
                             dzianie się
                             nie musi nas naruszać
                             jeśli tego nie chcemy

                             Bo ludzie są zawsze tacy sami
                             choć ciągle odchodzą
                             Ale na ich miejsce przychodzą 
                             nowi

                             Więc świat jest wciąż taki sam
                             w swojej stałości
                             i ciągle nowy z nowością
                             każdego wieku 

 

 

                                                     SŁOWA

 

                                   Cierpię na konieczność nieustannego
                              nazywania rzeczy po imieniu
                              Słowa choć bezszelestne
                              nie opuszczają mnie nigdy
                              
                              Potrafią żyć nawet nie poczęte
                              w zdaniach
                              Nadymać jak balony i unosić
                              jak latawce spuszczone ze smyczy
                              W niewygodnej pozie czekać
                              na swój czas

                              Nawet gdy ścieram sen z twarzy
                              one mnie budzą

 

 

 

                                             POZNANIE  II

 

               Dlaczego wchodzisz w dzień
                                      nie dostrzegając otwierających
                                      się barwami kwiatów drzew
                                      Pachnących świeżym chlebem
                                      piekarenek mijanych
                                      w drodze do pracy
                                      Ocierających o szyby piwnic
                                      kotów

                                      Przecież poranek jest największą
                                      nadzieją
                                      i nigdy nie wiesz czy wiara
                                      nie przemieni lęku w odwagę

                                      Tak jak w najmniejszej przestrzeni
                                      możesz poczuć się wolnym
                                      a na zatłoczonej ulicy dojrzeć
                                      drgnienie twarzy
                                      drugiego człowieka

 

 

                                            OSKARŻAM  SŁOWA

 

 

                    Oskarżam słowa

                                 Gdy płyną z nas rzekami
                                 napotykają milczący mur
                                 niepoznania

                                 Gdy są niezbędne
                                 niemoc wyblakła je
                                 przytłacza

                                 Gdy czas się zatrzymuje
                                 zastępują je gesty

                                 Gdy chcemy ciszy
                                 idą na nas szeregami
                                 obcych
                                 niepotrzebnych zdań

 

 

                                               ŁĄKA

 

Gdy zaczyna budzić się miasto

okiennych świateł migotaniem

stukotem nóg po trotuarach

rozkrzyczeniem mew

 

wywiedziona myślą o tobie

łąką idę po zroszonej trawie

przeczesując rosę dłońmi

a obok pachnący bez

 

 

 

 

 

adam kadmon
O mnie adam kadmon

Jestem istotą czującą , która swoje przeżyła.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura